Znajdź na blogu...

czwartek, 27 marca 2014

Wegańskie odjazdy :)) ZIELONE MUFFINKI...

...szpinakowo-kokosowe!
czyli szpinaku ciąg dalszy :))

Miesiąc temu zetknęłam się
z przepisem, który - głównie dzięki zdjęciom - zaintrygował mnie tak bardzo, że MUSIAŁAM go wypróbować.
Efekt był taki, że z 12 upieczonych babeczek zjadłam od razu 6 i straciłam głowę dla tego ciacha :D

Historia jest taka, że oryginalny przepis pochodzący z bloga pinkcake.blox.pl został przez pewną pomysłową Katarzynę (pozdrowionka Kat! :) ) zmodyfikowany i w takiej właśnie wersji go poznałam.
Moim zdaniem ta modyfikacja była genialna (KOLOR! :)) i taką też Wam dzisiaj zaprezentuję.

Potrzebne są:

- szklanka mąki
- szklanka wiórków kokosowych
- pół szklanki cukru
- łyżeczka proszku do pieczenia

oraz

- ok. 10 dkg szpinaku ŚWIEŻEGO
- pół szklanki mleka roślinnego
- 1/3 szklanki oleju
- łyżeczka octu (obojętnie jakiego i tak odparuje).



Wykonanie to 3 kroki:

- mieszamy składniki suche
- miksujemy składniki mokre
- mieszamy jedne z drugimi i nakładamy do foremek na babeczki
(osobiście posypuję jeszcze delikatnie kokosem).



Pieczemy 20-30 minut, do suchego patyczka - warto pilnować, żeby nie zbrązowiały za bardzo bo KOLOR CIASTA to największa radocha numer 1.

Radocha numer 2 - SMAK "BOUNTY" :)) Bo oczywiście gotowe babeczki polewamy jeszcze rozpuszczoną gorzką czekoladą :D


Co do czekolady - mój sprawdzony sposób jest taki, że rozpuszczam pół tabliczki gorzkiej czekolady z dodatkiem chlusta wody i łyżeczki oleju, na najmniejszym ogniu. Czekolada jest wtedy ładna płynna
a po zastygnięciu fajnie się błyszczy
i nie łamie.
Trzeba tylko pamiętać, żeby wodę dodać OD RAZU, razem z czekoladą, bo inaczej mogą być nieprzyjemności w garnku ;)
Leję prosto z garnuszka, takiego z "dzióbkiem".

Cukru można dać mniej ale nie polecam nie dawać wcale - zrobiłam tak raz i ciacho było zdecydowanie zbyt wytrawne... (Sorry Andżelika ;))

Najważniejsza sprawa - w tym cieście w ogóle nie czuć szpinaku, nic a nic!
Jeśli ktoś o nim nie wie, to nie wie, zagadkowy jest tylko kolor - przecudny, świeży, zielony, wiosenny, no po prostu piękny!

W stosunku do oryginału zmiana polega na użyciu szpinaku świeżego zamiast mrożonego - i stąd właśnie taki a nie inny kolor ciasta. Ze szpinaku mrożonego kolor będzie bardzo ciemny zielony
i już ewidentnie widać, że to szpinak. Nie robiłam, widać to po zdjęciach.

Polecam Wam ten przepis gorąco i od razu spisujcie, żeby móc podać go dalej ;)
To co - w najbliższy weekend?


wtorek, 25 marca 2014

SZPINAK dla opornych - DANIE Z MAKARONEM

Szpinak.

Zmora dzieciństwa wielu ludzi, podobnie jak brokuł, brukselka
i inne zielone bleeee... Oczywiście, jak zwykle, wszystkiemu winny zły sposób przyrządzania. Paćki szpinakowe pamiętane z przedszkola
z pewnością nie przekonują nikogo do jadania szpinaku w dorosłym życiu.
A on jest przecież taki dobry! :)

Jako że wiosna niby już przyszła i powoli będzie można cieszyć się świeżym, wiosennym jedzeniem (na razie jeszcze z Hiszpanii ale co tam), dziś pokażę Wam, jak zrobić szpinak, żeby wszyscy zjedli ze smakiem a przy tym mieć wartościowy obiad w 20 minut.

Po pierwsze szpinak musi być świeży. Najlepiej zjadać go zaraz po kupieniu, choć oczywiście może poleżeć kilka dni w lodówce i nic mu nie będzie ale nie o to chodzi.
Im świeższy tym bardziej jędrne liście i ogólnie lepszy smak.
Po drugie myjemy go porządnie, żeby ziemia nie chrupała potem w zębach ;) Po trzecie - gotujemy.

Zaczynamy od wstawienia garnka
z wodą na makaron - razowe świdry albo spaghetti będą pasować najlepiej. Teraz kroimy szpinak - cały, łącznie z łodyżkami, usuwamy tylko grube końcówki. Ile szpinaku? Około 0,5 kg na 2 osoby to wg mnie minimum. Ważne, żeby nie pochlastać go za bardzo, liście mają być pokrojone (albo porwane rękami) na mniejsze kawałki a nie posiekane :) Nawet bardzo szerokie pasy skurczą się na patelni a przynajmniej będzie to potem wyglądać jak szpinak a nie np. pietruszka ;)


I teraz tak - wrzucamy makaron do garnka z gotującą się właśnie wodą; rozgrzewamy suchą patelnię, na patelnię przerzucamy górkę szpinaku, posypujemy pieprzem, solą i wyciskamy 2-3 ząbki czosnku, polewamy łyżką albo dwoma oleju, mieszamy wszystko i przez dosłownie 3-4 minuty trzymamy na minimalnym ogniu, właściwie tylko po to, żeby szpinak się ogrzał.

W tym czasie na małej patelence obok prażymy słonecznik (sucha patelnia i mały ogień, żeby nie spalić ziaren) i po kilku minutach, potrzebnych makaronowi na dojście do al dente - odcedzamy makaron i wykładamy na talerze, szpinak wykładamy na makaron, całość posypujemy uprażonym słonecznikiem i smacznego!

Jeśli w lodówce mamy zrobiony wcześniej czosnkowy dip słonecznikowy, będzie pasować idealnie.

A czemu w ogóle jemy szpinak? Bo zielony czyli chlorofil, żelazo, przeciwutleniacze a do tego super źródło wapnia i jeśli tylko nie macie przeciwwskazań do jedzenia go, warto włączyć go
na stałe do swojej diety.

A słynny obrzydliwy smak? Może niektórym trudno w to uwierzyć, ale szpinak jest naprawdę dobry, jeśli się go nie zabije czyli nie zrobi z niego miękkiej papki o smaku zgniłej trawy :P Liście mają pozostać liśćmi a kolor zielony zielonym; ogrzanie szpinaku w towarzystwie soli i czosnku z łyżką tłuszczu jest wszystkim, co trzeba zrobić, żeby doprowadzić go do formy obiadowej. I nie jest potrzebny ser feta, nie :))

Kiedy przyjdzie już sezon na młode liście, będziemy wcinać go na surowo, w postaci sałatowej, np. takiej jak ta.

A póki co możecie zacząć próbować obiadowo, jak my dziś :)
Daj-cie mu szansę! Daj-cie mu szansę! :))


poniedziałek, 10 marca 2014

Wegańskie DROŻDŻOWE RACUCHY Z JABŁKAMI

Czyli ajerkuchy bez ajerów ;)

Słodkie, puszyste,
z ciasta podobnego
do naleśnikowego,
z zatopionymi w nich jabłkami, mniam!

Miałam na nie super przepis od Babci
- z mąki, jajek i kefiru.
Po wegańskiej stronie życia mamy z tego tylko mąkę, więc długo nie było u nas ajerkuchów.

Ale - tęsknota jest matką rozwiązania, które jest - jak zwykle - banalne :)

Wystarczyło do zwykłego ciasta naleśnikowego dodać drożdży aby uzyskać ten sam efekt puszystego, przepysznego placka. Bez jajek. Bez kefiru. Bez czegokolwiek od zwierząt.

Częściowo żadne to odkrycie bo w wielu domach funkcjonują placki drożdżowe na co dzień;
dla mnie jednak jest to kolejne zwycięstwo w walce z utartymi przepisami na ciasta z jajkami oraz - co dla mnie ważne - dowód na to, że wspaniałe, Babcine przepisy też da się zweganizować :)) Więc - proszę bardzo - na śniadanie, drugie śniadanie albo podwieczorek - ajerkuchy
bez ajerów czyli bez jajek.

Potrzebna będzie letnia woda do rozmieszania drożdży więc wstawiamy wodę na kawę
i po chwili odlewamy sobie pół kubka (używam takiego 250 ml).
Do wody wrzucamy pokruszone drożdże - 1/4 kostki 100-gramowej - oraz kopiastą łyżkę cukru (albo dwie, jak lubicie bardzo słodkie) i mieszamy na gładką masę.

Do miski na ciasto wsypujemy kubek mąki (pszennej ale z orkiszowej wychodzą też wspaniałe), do tego wlewamy mieszaninę z drożdżami oraz pół kubka mleka sojowego i mieszamy porządnie, żeby nie było grudek.
Jeśli trzeba, można dolać trochę więcej mleka albo wody ale nie za dużo - ciasto ma być dość gęste, nie takie lejące jak na naleśniki; coś w rodzaju gęstej śmietany.

UWAGA: Można użyć również samej wody, bez mleka (czyli całego kubka wody) - wychodzą równie świetne.

Gotowe ciasto można smażyć od razu a można zostawić na chwilę, żeby podrosło. Tak czy inaczej najpierw jeszcze szykujemy jabłka - najlepiej, żeby były miękkie i słodkie. Obieramy ze skórki, kroimy na średniej grubości plasterki i teraz można zacząć smażenie placków.

Na rozgrzany olej kładziemy łyżkę ciasta, wciskamy do niego 2 plasterki jabłka, rozkładamy kolejne placki na patelni (na mojej mieszczą się 4 na raz) i właściwie od razu przekładamy pierwszy placek na drugą stronę, potem drugi itd. a po chwili ściągamy po kolei placki z patelni i smażymy następne.
Robią się bardzo szybko, rosną od pierwszego kontaktu z patelnią więc wystarczy, że się fajnie zarumienią i można przewracać na drugą stronę.

Jeśli chodzi o olej, najlepiej wlać go od razu więcej a nie dolewać w trakcie smażenia, wtedy placki wciągną mniej tłuszczu a brzegi będą fajnie chrupiące). Oczywiście można zrobić to równie dobrze na przesmarowanym tylko teflonie - kwestia indywidualnego wyboru czy zdrowsze czy smaczniejsze ;)

Z tej ilości ciasta wyszło mi 16 placków.

Gotowe placki posypujemy oczywiście cukrem pudrem i pożeramy jeszcze ciepłe :)) Smakują jak połączenie słodkich naleśników z domowymi pączkami i ciepłym jabłkiem, no po prostu bosko!

Jeśli moje starsze dziecko zjadło 8 czyli o 7 więcej, niż Jej ustawa przewiduje, to możecie być pewni, że warto je zrobić :)) SMACZNEGO!




niedziela, 2 marca 2014

KOTLETY SOJOWE A'LA RYBA W OCCIE

Przepis miał pojawić się przed Wigilią ale jakoś nie zdążył. No to będzie teraz, w sam raz na ostatki :)

Ryba w occie to było coś, za czym naprawdę tęskniliśmy po przejściu na wegetarianizm. Nie za samą rybą ale tym słodko-kwaśnym smakiem opanierowanego kawałka zmiękczonego octem.

Przepisu na wege "rybę" w occie szukaliśmy więc z takim samym zapałem jak przepisu na paprykarz bez ryby i smalec bez słoniny, chyba jak każdy początkujący wegus ;)

Przepis idealny znalazłam na puszce - dokładnie ten -, co prawda wegetariański ale zweganizowałam go bez zbędnych ceregieli, opuszczając po prostu obtaczanie "ryby" w jajku. Podróbka jest tak udana, że nasi goście, którzy jedzą to u nas po raz pierwszy, zawsze wiedzą, że to nie może być ryba ale nie mają pojęcia, co to w takim razie jest innego :D 

Faktem jest, że prezentowana "ryba" nijak nie pasuje do "tekturowych" kotletów sojowych, 
z których jest zrobiona a z wyglądu do złudzenia przypomina prawdziwą, co najmniej do momentu przekrojenia (w środku nie ma charakterystycznych płatków rybiego mięsa).

Ok, to robimy.

Po pierwsze trzeba przygotować kotlety sojowe - ok. 30 sztuk. 
I tu od razu na początek uwaga - nie róbcie tak, jak mówią przepisy na opakowaniu czyli że zalać wrzątkiem i zostawić na ileś tam minut - takie kotlety są po prostu do bani. 
Trzeba je normalnie ugotować (najlepiej w bulionie warzywnym albo - szybciej - w kostkach warzywnych) - czyli zalać zimną wodą, zagotować i pogotować 10-15 minut; potem odcedzić.

Przestudzone kotlety panierujemy po wegańsku czyli bez jajka. 
Osobiście nie używam żadnych tzw. zastępników jajek ani innych glutów, nie odprawiam też żadnych szczególnych modłów nad tym panierowaniem; po prostu - kotlet obtaczam w tartej bułce, dociskam ją porządnie z obu stron i wierzcie mi, nic nie odpada ani w czasie smażenia ani potem. 

Bułkę tartą najlepiej zrobić swoją (będzie na pewno bez mleka) czyli kupić bezmleczne bułki, wysuszyć i zmielić albo w ogóle samemu upiec bułkę i dalej tak samo; wszystko zależy od czasu, możliwości, itd.

Wracając - obtoczone w bułce kotlety smażymy elegancko z obu stron i odkładamy na bok, można układać je od razu w naczyniu, w którym będziemy je potem zalewać, np. w dużej misce czy innym garnku.

Teraz zalewa - robię prawie tak samo, jak w przytoczonym przepisie ale używam tylko jednej, głębokiej patelni, daję jednak trochę więcej octu a przyprawy w nieco innej kolejności (to jest związane u mnie z sympatią do cyklu 5 Przemian :) ) a więc: 

- 2 duże cebule pokrojone w pióra zeszklić na oleju,
- posypać cebulę łyżeczką pieprzu, pomieszać;
- dodać 15 ziaren ziela angielskiego, przemieszać;
- zalać 1 litrem zimnej wody,
- dodać 1 łyżeczkę soli, pomieszać,
- po chwili wlać szklankę octu;
- kiedy woda się zagotuje dodać 2 liście laurowe,
- po chwili dodać łyżkę cukru
- i pogotować całość na wolnym ogniu przez około 20 minut.

Gorącą zalewą (czyli wszystkim co jest na patelni, łącznie z cebulą, kulkami, itd.) zalać kotlety, przykryć, odstawić do wystudzenia czyli iść spać a rano nie zeżreć wszystkiego bo inni też chcą się załapać :D 

Smakuje naprawdę wybornie, spróbujcie koniecznie!