Jak wszystko (lub prawie wszystko) u mnie w kuchni, własne wypieki pieczywa muszą być również łatwe i szybkie, dostępne nawet dla totalnego beztalencia albo maksymalnie zajętego zwykłego człowieka.
Zazwyczaj pieczywo i tak kupujemy, bo nie mamy czasu codziennie piec własnego ale jeśli jest możliwość, robimy własne bułki czy chleb i najczęściej zjadamy jeszcze ciepłe.
Nigdy nie brałam się za chleby na zakwasie, bo do tej pory nie czułam pociągu do tego totalnie, więc kiedy wreszcie przemknęła mi przez głowę taka myśl: "a może by tak upiec własny chleb", zaczęłam przegrzebywać internet w poszukiwaniu chleba bez zakwasu oczywiście.
Najbardziej spodobał mi się przepis na blogu Veggieola na "szybki chlebek włoski, który uda się każdemu" i to zdanie przesądziło sprawę.
Chleb faktycznie udał mi się za pierwszym razem, do tej pory pamiętam, jak skakałam z radości, a było to ponad 2 lata temu. Zawsze uważałam się za totalne beztalencie, jeśli chodzi o takie rzeczy i byłam pewna, że w środku zobaczę jakiegoś gniota, zakalec czy coś. Nic, był piękny :)
Od tamtej pory robiłam ten chleb kilkanaście razy, zupełnie bez strachu, że coś się nie uda, choć podobno drożdżowe ciasto jest bardzo wymagające. Drobne modyfikacje też mu nie szkodzą, więc naprawdę super przepis, bez modlenia się i odmierzania wszystkiego co do grama.
Składniki na ten chleb to:
- mąka pszenna - ile? to zależy od typu mąki i tego, jak pochłania płyn ale max 0,5 kg,
- LETNIA woda (nie zimna i nie gorąca) - 300 ml,
- olej - 1 łyżka (używałam już oliwy z oliwek, oleju rzepakowego, kokosowego - nawet w stanie stałym, sezamowego - z każdym chleb wyszedł dobrze),
- 1 łyżeczka soli i 1 łyżeczka cukru,
- drożdże - Mariola podaje saszetkę suszonych, ja używam zawsze świeżych, więc 1/4 kostki.
Teoretycznie należy wszystko oprócz mąki umieścić w misce, dosypywać mąkę i wyrabiać ciasto najpierw łyżką, a potem rękami i jeśli jest czas zostawić chleb do wyrośnięcia, a jeśli nie, to piec od razu w piekarniku nagrzanym do 220 stopni przez 45 minut.
Postaram się jednak napisać trochę więcej w tym temacie, z myślą o takich osobach, jak ja kiedyś, kiedy zastanawiałam się nad każdym składnikiem i każdą czynnością, bo nie miałam żadnego doświadczenia.
Jako że używam drożdży świeżych, a nie suchych, zaczynam od rozrobienia drożdży w kubku wody. Mam taki kubek akurat na 300 ml, więc wlewam do niego letniej wody do połowy, wrzucam rozkruszone drożdże i cukier, mieszam porządnie, dolewam wody do pełna i całość przelewam do miski. Dodaję 1 dużą łyżkę mąki, znowu mieszam porządnie, przykrywam miskę talerzem i odstawiam na chwilę, żeby drożdże zaczęły pracować. Coś tam robię w międzyczasie i kiedy widzę, że w misce jest już ruch, dodaję do zaczynu olej, sól i większość mąki, powiedzmy 400 g, i zaczynam "zagniatać" ciasto łyżką. Kiedy płyn już znika z oczu i masa w misce zaczyna być całością, odkładam łyżkę, nabieram w obie ręce jeszcze trochę mąki i wyrabiam kulę ciasta, która niedługo zamieni się w pyszny chleb z chrupiącą skórką.
Jeśli ciasto za bardzo klei się do rąk, podsypuję jeszcze trochę mąką ale nie za dużo, żeby chleb nie wyszedł za suchy!
Jeśli mam już czas, żeby zrobić chleb w domu, to mam też czas, żeby dać mu wyrosnąć. Przykrywam ciasto ściereczką, kładę obok kaloryfera i zapominam o nim na jakąś godzinkę - dwie.
Kiedy ciasto wyrośnie już prawie do brzegów miski, zbieram je ponownie w kulę, smaruję blaszkę z piekarnika olejem, wykładam na nią kulę ciasta i albo zostawiam taką okrąglutką, albo spłaszczam i wydłużam trochę na kształt jaja, albo dzielę ciasto na pół i formuję 2 bagietki, jak tam akurat się zdarzy.
Najlepiej taki uformowany chleb jeszcze raz przykryć i jeszcze raz pozwolić wyrastać, ale mnie najczęściej spieszy się już do pieczenia i w piecu chleb tak samo fajnie jeszcze rośnie.
Chleb wkładamy oczywiście do NAGRZANEGO piekarnika, ja wkładam do 220 stopni i po mniej więcej 15 minutach zmniejszam do 200, żeby nie był za bardzo spieczony i żeby skórka nie wyszła zbyt gruba, potem zostawiam na jeszcze jakieś pół godziny. Jeśli czasem spieszy mi się jak zwykle z wszystkim i ciasto wyrasta tylko chwilę albo nawet wcale, w czasie pieczenia chleb pęka ale moim zdaniem to tylko dodaje mu uroku :)
Pilnujcie, żeby drożdże były świeże (w sensie dobrej jakości), bo na starych drożdżach chleb Wam nie wyrośnie.
Jeśli w czasie wyrabiania ciasto klei się do rąk, starajcie się pracować rękami, żeby je odkleić, a nie dosypywaniem zbyt dużej ilości mąki, bo kromki będą się kruszyć.
Nie zostawiajcie też ciasta do wyrośnięcia na zbyt długi czas, bo przerośnięte ciasto = zakalec.
I nie bójcie się, ten chleb na pewno Wam się uda, końcowe uwagi są naprawdę chuchaniem na zimne ;)
Moja starsza córka mówi na ten wypiek BUŁKO-CHLEB, bo wygląda jest chleb a smakuje jak dobra bułka.
Dziś popełniłam jeszcze mały mezalians, bo przez przypadek pierwsza łyżka dosypywanej do zaczynu mąki była mąką amarantusową, jednak na szczęście nie zepsuło nam to smaku chleba aż tak bardzo (wyczuwalne tylko w suchym chlebie, kiedy jest już czymś posmarowany amarantusowe echo na szczęście niknie). To nie koniec.
Kiedy chleb wyrastał sobie pod ściereczką przy kaloryferze jedno Dziecię przez przypadek usiadło na nim tak, że ciasto przykleiło się do ścierki... Jak widać, spokojnie dało się uformować na nowo i w żaden sposób nie zaszkodziło wypieczeniu pięknego chleba :))
Jeśli nie piekliście jeszcze własnego chleba, bo boicie się, że nie wyjdzie, wypróbujcie ten przepis koniecznie - jeśli mnie się udaje, to każdemu się uda, pozdrawiam Was!
piątek, 22 stycznia 2016
sobota, 9 stycznia 2016
NALEŚNIKI Z WANILIOWYM "TWAROŻKIEM" Z TOFU
Łaziły za mną 2 dni, aż wreszcie zrobiłam dziś na śniadanie, naleśniki ze zwykłym, waniliowym "twarożkiem".
Przepis na naleśniki najlepszy z najlepszych podawałam już wieki temu tutaj.
W telegraficznym skrócie na naleśniki orkiszowe, takie jak nasze dzisiaj, potrzebujemy:
- 2 kubki mąki orkiszowej,
- 2 kubki wody,
- koniec składników, miksujemy dokładnie.
Smażymy naleśniki na patelni przesmarowanej olejem przed usmażeniem pierwszego, odkładamy na talerz, przykrywamy pokrywką, żeby zatrzymały ciepło, a w międzyczasie produkujemy "twarożek":
- kostkę tofu naturalnego,
- łyżkę cukru lub czego tam używacie,
- pół łyżeczki sproszkowanej wanilii,
- sok z połówki cytryny,
- trochę wody, żeby lepiej się miksowało,
blendujemy na jednolitą masę. Gotowe.
Uprzedzając pytania - smakuje wanilią, nie tofu, smacznego :)
P.s. Moje dodatkowo nadziane jagodami, pycha!
Przepis na naleśniki najlepszy z najlepszych podawałam już wieki temu tutaj.
W telegraficznym skrócie na naleśniki orkiszowe, takie jak nasze dzisiaj, potrzebujemy:
- 2 kubki mąki orkiszowej,
- 2 kubki wody,
- koniec składników, miksujemy dokładnie.
Smażymy naleśniki na patelni przesmarowanej olejem przed usmażeniem pierwszego, odkładamy na talerz, przykrywamy pokrywką, żeby zatrzymały ciepło, a w międzyczasie produkujemy "twarożek":
- kostkę tofu naturalnego,
- łyżkę cukru lub czego tam używacie,
- pół łyżeczki sproszkowanej wanilii,
- sok z połówki cytryny,
- trochę wody, żeby lepiej się miksowało,
blendujemy na jednolitą masę. Gotowe.
Uprzedzając pytania - smakuje wanilią, nie tofu, smacznego :)
P.s. Moje dodatkowo nadziane jagodami, pycha!
czwartek, 7 stycznia 2016
ZIELONE MUFFINKI "BOUNTY" raz jeszcze - modyfikacje
Kokosowe muffinki a'la "bounty" o pięknym, zielonym kolorze pokazywałam już raz tutaj.
Dziś chcę Wam podpowiedzieć drobne modyfikacje, dzięki którym ciacho jest idealne, doskonałe, boskie, no po prostu wywala z butów i prawdziwe "bounty" naprawdę może się schować, no ;)
Pierwsza rzecz to płyn - w oryginalnym przepisie występuje mleko owsiane, ja napisałam po prostu "mleko roślinne" i zazwyczaj lałam takie, jakie akurat miałam otwarte (najczęściej ryżowe, czasem sojowe), a czasem nawet samą wodę i też wychodziło smaczne, natomiast ostatnio robię z mlekiem kokosowym albo wodą z dodatkiem 1 dużej łyżki stałej części mleka kokosowego i z nim ciasto wychodzi naprawdę najlepsze, jeszcze bardziej kokosowe.
Druga rzecz - czekolada do polania - na początku polewałam muffinki pasmami czekolady, potem zrezygnowałam z niej i wolałam takie zupełnie bez niczego, natomiast teraz jest faza druga skrajna czyli cała góra porządnie oblana czekoladą i to jak najbardziej gorzką (70-90% kakao).
I trzecia rzecz - na górę koniecznie, zdecydowanie i nie ma nic lepszego - chipsy kokosowe zamiast wiórków, zupełnie inny efekt i dekoracyjny, i smakowy, i dużo lepiej się je, kiedy kokos nie rozsypuje się dookoła.
Do pieczenia wszystkiego od dawna używam oleju kokosowego ale to już wiecie ;)
W załączeniu fotki i dodam jeszcze, że wg mnie to najłatwiejsze, najszybsze, a zarazem najpyszniejsze i najbardziej efektowne ciasto świata, więc musicie, po prostu MUSICIE je zrobić! :))
P.s. ZDJĘCIA BEZ JAKIEJKOLWIEK OBRÓBKI KOLORÓW, SERIO, SERIO!
Dziś chcę Wam podpowiedzieć drobne modyfikacje, dzięki którym ciacho jest idealne, doskonałe, boskie, no po prostu wywala z butów i prawdziwe "bounty" naprawdę może się schować, no ;)
Pierwsza rzecz to płyn - w oryginalnym przepisie występuje mleko owsiane, ja napisałam po prostu "mleko roślinne" i zazwyczaj lałam takie, jakie akurat miałam otwarte (najczęściej ryżowe, czasem sojowe), a czasem nawet samą wodę i też wychodziło smaczne, natomiast ostatnio robię z mlekiem kokosowym albo wodą z dodatkiem 1 dużej łyżki stałej części mleka kokosowego i z nim ciasto wychodzi naprawdę najlepsze, jeszcze bardziej kokosowe.
Druga rzecz - czekolada do polania - na początku polewałam muffinki pasmami czekolady, potem zrezygnowałam z niej i wolałam takie zupełnie bez niczego, natomiast teraz jest faza druga skrajna czyli cała góra porządnie oblana czekoladą i to jak najbardziej gorzką (70-90% kakao).
I trzecia rzecz - na górę koniecznie, zdecydowanie i nie ma nic lepszego - chipsy kokosowe zamiast wiórków, zupełnie inny efekt i dekoracyjny, i smakowy, i dużo lepiej się je, kiedy kokos nie rozsypuje się dookoła.
Do pieczenia wszystkiego od dawna używam oleju kokosowego ale to już wiecie ;)
W załączeniu fotki i dodam jeszcze, że wg mnie to najłatwiejsze, najszybsze, a zarazem najpyszniejsze i najbardziej efektowne ciasto świata, więc musicie, po prostu MUSICIE je zrobić! :))
P.s. ZDJĘCIA BEZ JAKIEJKOLWIEK OBRÓBKI KOLORÓW, SERIO, SERIO!
środa, 6 stycznia 2016
WEGAŃSKI "STROGONOW" najlepszy ;)
Na wstępie przyznaję się od razu, że prawdziwego Boeuf Stroganowa nie robiłam nigdy.
To znaczy robiłam danie mięsne a'la Stroganow/Strogonow ale nie z polędwicy wołowej, tylko delikatniejszą wersję z szynki.
Tak, wiem, profanacja oryginalnego przepisu ale dziś bardziej nie do pomyślenia jest dla mnie jedzenie mięsa w ogóle, w imię tradycji...
No więc właśnie taki już lekko zmieniony Strogonow był jednym z pierwszych zweganizowanych przeze mnie dań imprezowych i nie mam pojęcia, czemu do dziś nie pojawił się jeszcze na blogu.
Jako że pokazałam dzisiaj zdjęcia ostatniego "Strogonowa" na fb i kilka osób poprosiło mnie o przepis, jest okazja, żeby przekazać Wam wreszcie moją vegan-wersję tego dania.
Po pierwsze - zamiast mięsa używam kotletów sojowych. Ale absolutnie nie żadnych kostek czy granulatów! ponieważ oryginalny Strogonow to polędwica krojona w długie i wąskie paski, a więc kupuję normalne kotlety sojowe, gotuję je chwilkę w osolonej wodzie i kiedy zmiękną na tyle, że można je kroić, odsączam je dobrze i kroję w paski właśnie.
Po drugie - wiele osób uważa, że kotletów sojowych nie da się zrobić tak, żeby wyglądały i smakowały prawie jak mięso. Otóż da się :) Pokazywałam w tym przepisie, jak zrobić sojowe "tekturki", żeby imitowały mięso, miękkie i soczyste, no i ciemne.
W podobny sposób robię każdy gulasz sojowy, przy czym jak napisałam wyżej, najpierw podgotowuję tekturki, żeby zmiękły, potem odsączam je dobrze i kroję w paski, a potem, trochę inaczej niż steki, wrzucam paski do dużego garnka, sypię wszystkie przyprawy i dodaję trochę oleju, żeby lepiej się rozprowadziły, mieszam wszystko bardzo dokładnie i w końcu przekładam na SUCHĄ patelnię, żeby jeszcze odparowała reszta wody ze środka, ustawiam na małym ogniu i na początku tylko często mieszam. Po pewnym czasie "mięso" zaczyna się rumienić, i kiedy jest już dobrze rumiane z każdej strony, dodaję jeszcze trochę oleju, trochę podsmażam i w końcu podlewam wodą, przykrywam ale zostawiam pokrywkę lekko uchyloną i zostawiam patelnię na małym ogniu jak najdłużej. Kiedy cała woda już zniknie, znowu dolewam szklankę i tak ze 2-3 razy, aż gulasz jest naprawdę mięciutki i soczysty, a przy tym fajnie zmienia kolor na coraz ciemniejszy.
Ważne, żeby nie dodawać cały czas tłuszczu, bo soja strasznie go wciąga i potem jedzenie jest po prostu ciężkie, lepiej pozwolić kawałkom trochę przypiec się na patelni a potem podlewać wodą.
Uff... To jedna z niewielu potraw u mnie, które wymagają wyjątkowo więcej czasu ale za to efekt jest wart przygotowań na pewno i okazyjnie można się poświęcić ;)
Jeśli chodzi o moje przyprawy do "Strogonowa":
- słodka papryka w proszku, sypnąć od serca,
- pieprz - najpierw płaska łyżeczka, ewentualnie potem można dodać więcej w razie potrzeby, natomiast pieprz będzie jeszcze przy pieczarkach,
- sól - najpierw też płaska łyżeczka, bo lepiej dosolić, niż mieć za słone.
I teraz tak, "mięso" robi się swoją drogą, a osobno przygotowuję pieczarki.
Na innej patelni rozgrzewam łyżkę oleju, wrzucam na niego pokrojoną w piórka cebulę, posypuję ją łyżeczką pieprzu, mieszam dobrze i na taką cebulę dorzucam na bieżąco krojone w plasterki pieczarki, solę i podsmażam tyle, ile trzeba, żeby pieczarki zrumieniły się i lekko ściemniały ale nie zmniejszyły za bardzo swojej objętości.
No i jeszcze papryka i ogórki. Właściwie ile kuchni, tyle wersji Strogonowa, z papryką albo bez, z ogórkami kiszonymi albo konserwowymi, z sosem śmietanowym albo pomidorowym...
Ja robię z ogórkami konserwowymi, pokrojonymi, jak wszystko, w paseczki oraz z papryką czerwoną również pokrojoną w paski ale uwaga! na razie tylko kroję wszystko i zostawiam na desce.
Kiedy wszystko jest już gotowe, biorę duży garnek i przekładam do niego gulasz z jednej patelni, pieczarki z cebulką z drugiej patelni, dorzucam pokrojone ogórki i papryki, dokładam 2 duże łyżki musztardy sarepskiej i 2 duże łyżki śmietany (tym razem dodałam czosnkowego dipu słonecznikowego, który został mi w lodówce z poprzedniego dnia ale może to być śmietana owsiana, sojowa czy nawet bez śmietany całkiem), wyciskam sok z połówki cytryny, dolewam szklankę wody, sprawdzam, czy nie trzeba dodać pieprzu albo soli, mieszam wszystko bardzo dokładnie i całość podgrzewam DOPIERO PRZED PODANIEM.
Dzięki temu ogórki nie zmieniają się w miękkie flaki ale pozostają lekko chrupiące, z papryki nie zaczyna odchodzić skórka, co jest dla mnie wyjątkowo ważne, no a smak całości rewelka, a już zwłaszcza następnego dnia prosto z lodówki ;)
Jeśli zostanie coś spokojnie można dojadać następnego dnia, np. z ziemniakami albo kluskami, albo na kolacyjnej pizzy - wymieszany z sosem pomidorowym smakuje wybornie :))
Przepis na kluski śląskie tutaj: http://wszystkojestwglowie.blogspot.com/2015/11/kurkuma-pieprz-dlaczego-razem-kluski-z.html
Przepis na pizzę doskonałą tutaj: http://wszystkojestwglowie.blogspot.com/2015/01/weganska-domowa-pizzacalzone-drozdzowe.html
No a przepis na vegan-strogonowa macie już w całości, więc życzę Wam smacznego i do następnego razu!
To znaczy robiłam danie mięsne a'la Stroganow/Strogonow ale nie z polędwicy wołowej, tylko delikatniejszą wersję z szynki.
Tak, wiem, profanacja oryginalnego przepisu ale dziś bardziej nie do pomyślenia jest dla mnie jedzenie mięsa w ogóle, w imię tradycji...
No więc właśnie taki już lekko zmieniony Strogonow był jednym z pierwszych zweganizowanych przeze mnie dań imprezowych i nie mam pojęcia, czemu do dziś nie pojawił się jeszcze na blogu.
Jako że pokazałam dzisiaj zdjęcia ostatniego "Strogonowa" na fb i kilka osób poprosiło mnie o przepis, jest okazja, żeby przekazać Wam wreszcie moją vegan-wersję tego dania.
Po pierwsze - zamiast mięsa używam kotletów sojowych. Ale absolutnie nie żadnych kostek czy granulatów! ponieważ oryginalny Strogonow to polędwica krojona w długie i wąskie paski, a więc kupuję normalne kotlety sojowe, gotuję je chwilkę w osolonej wodzie i kiedy zmiękną na tyle, że można je kroić, odsączam je dobrze i kroję w paski właśnie.
Po drugie - wiele osób uważa, że kotletów sojowych nie da się zrobić tak, żeby wyglądały i smakowały prawie jak mięso. Otóż da się :) Pokazywałam w tym przepisie, jak zrobić sojowe "tekturki", żeby imitowały mięso, miękkie i soczyste, no i ciemne.
W podobny sposób robię każdy gulasz sojowy, przy czym jak napisałam wyżej, najpierw podgotowuję tekturki, żeby zmiękły, potem odsączam je dobrze i kroję w paski, a potem, trochę inaczej niż steki, wrzucam paski do dużego garnka, sypię wszystkie przyprawy i dodaję trochę oleju, żeby lepiej się rozprowadziły, mieszam wszystko bardzo dokładnie i w końcu przekładam na SUCHĄ patelnię, żeby jeszcze odparowała reszta wody ze środka, ustawiam na małym ogniu i na początku tylko często mieszam. Po pewnym czasie "mięso" zaczyna się rumienić, i kiedy jest już dobrze rumiane z każdej strony, dodaję jeszcze trochę oleju, trochę podsmażam i w końcu podlewam wodą, przykrywam ale zostawiam pokrywkę lekko uchyloną i zostawiam patelnię na małym ogniu jak najdłużej. Kiedy cała woda już zniknie, znowu dolewam szklankę i tak ze 2-3 razy, aż gulasz jest naprawdę mięciutki i soczysty, a przy tym fajnie zmienia kolor na coraz ciemniejszy.
Ważne, żeby nie dodawać cały czas tłuszczu, bo soja strasznie go wciąga i potem jedzenie jest po prostu ciężkie, lepiej pozwolić kawałkom trochę przypiec się na patelni a potem podlewać wodą.
Uff... To jedna z niewielu potraw u mnie, które wymagają wyjątkowo więcej czasu ale za to efekt jest wart przygotowań na pewno i okazyjnie można się poświęcić ;)
Jeśli chodzi o moje przyprawy do "Strogonowa":
- słodka papryka w proszku, sypnąć od serca,
- pieprz - najpierw płaska łyżeczka, ewentualnie potem można dodać więcej w razie potrzeby, natomiast pieprz będzie jeszcze przy pieczarkach,
- sól - najpierw też płaska łyżeczka, bo lepiej dosolić, niż mieć za słone.
I teraz tak, "mięso" robi się swoją drogą, a osobno przygotowuję pieczarki.
Na innej patelni rozgrzewam łyżkę oleju, wrzucam na niego pokrojoną w piórka cebulę, posypuję ją łyżeczką pieprzu, mieszam dobrze i na taką cebulę dorzucam na bieżąco krojone w plasterki pieczarki, solę i podsmażam tyle, ile trzeba, żeby pieczarki zrumieniły się i lekko ściemniały ale nie zmniejszyły za bardzo swojej objętości.
No i jeszcze papryka i ogórki. Właściwie ile kuchni, tyle wersji Strogonowa, z papryką albo bez, z ogórkami kiszonymi albo konserwowymi, z sosem śmietanowym albo pomidorowym...
Ja robię z ogórkami konserwowymi, pokrojonymi, jak wszystko, w paseczki oraz z papryką czerwoną również pokrojoną w paski ale uwaga! na razie tylko kroję wszystko i zostawiam na desce.
Kiedy wszystko jest już gotowe, biorę duży garnek i przekładam do niego gulasz z jednej patelni, pieczarki z cebulką z drugiej patelni, dorzucam pokrojone ogórki i papryki, dokładam 2 duże łyżki musztardy sarepskiej i 2 duże łyżki śmietany (tym razem dodałam czosnkowego dipu słonecznikowego, który został mi w lodówce z poprzedniego dnia ale może to być śmietana owsiana, sojowa czy nawet bez śmietany całkiem), wyciskam sok z połówki cytryny, dolewam szklankę wody, sprawdzam, czy nie trzeba dodać pieprzu albo soli, mieszam wszystko bardzo dokładnie i całość podgrzewam DOPIERO PRZED PODANIEM.
Dzięki temu ogórki nie zmieniają się w miękkie flaki ale pozostają lekko chrupiące, z papryki nie zaczyna odchodzić skórka, co jest dla mnie wyjątkowo ważne, no a smak całości rewelka, a już zwłaszcza następnego dnia prosto z lodówki ;)
Jeśli zostanie coś spokojnie można dojadać następnego dnia, np. z ziemniakami albo kluskami, albo na kolacyjnej pizzy - wymieszany z sosem pomidorowym smakuje wybornie :))
Przepis na kluski śląskie tutaj: http://wszystkojestwglowie.blogspot.com/2015/11/kurkuma-pieprz-dlaczego-razem-kluski-z.html
Przepis na pizzę doskonałą tutaj: http://wszystkojestwglowie.blogspot.com/2015/01/weganska-domowa-pizzacalzone-drozdzowe.html
No a przepis na vegan-strogonowa macie już w całości, więc życzę Wam smacznego i do następnego razu!
sobota, 2 stycznia 2016
WEGAŃSKA IMPREZA U NIE-WEGAN
Heloł, heloł!
Witajcie w roku 2016, życzę Wam tradycyjnie wszystkiego naj, naj, najlepszego i zupełnie nie-tradycyjnie wszystkiego smacznego wegańskiego :)
Większość rzeczy udało mi się złapać na zdjęciach, a to, czego nie, opiszę dodatkowo na koniec.
Impreza była naprawdę udana, oprócz świetnego towarzystwa mieliśmy też naprawdę świetne jedzenie i wcale nie musieliśmy go sobie sami przynosić, za co Ci dziękujemy Basiu raz jeszcze :*
Muszę dodać tylko, że od kilku lat 31 dzień grudnia to dla nas podwójne święto, ponieważ to także kolejna rocznica urodzin naszej starszej córki :) W związku z tym byliśmy "zobowiązani" jedynie do przyniesienia tortu urodzinowego, a cała reszta była przygotowana bez jakiegokolwiek dzwonienia do nas, pytania, ustalania co i jak, po prostu 100% profeska, no i tyle :)) Wzięliśmy trochę rzeczy ze sobą ale zupełnie z własnej woli przyłączenia się do imprezowych przygotowań.
Więc, oprócz tortu, o którym będzie w najbliższym czasie osobno, na wegańsko-niewegańskiej imprezie były jeszcze:
SŁODKOŚCI:
- dla dzieciaków muffinki bananowo-czekoladowe oraz cytrynowe z nadzieniem owocowym,
- sałatka owocowa,
- koszyczek niewegańskich słodyczy dla słodyczożerców ;)
Miały być jeszcze nasze ciasteczka piwne ale zapomnieliśmy ich zabrać, ech... Dzieci miały jeszcze lajkonikowe "Safari" i gorący popcorn.
SAŁATKI, wszystkie pyszne:
- sałatka makaronowa z ładnym, zielonym brokułem i płatkami migdałowymi, z sosem na bazie wody i oleju z przyprawami zamiast majonezu,
- sałatka z roszponki, pomidorów, mrożonego bobu i prażonego słonecznika (mniej więcej taka :) ),
- sałatka z selera w zalewie, orzechów włoskich i rodzynek.
SŁONE I KWAŚNE PRZEKĄSKI:
- pizzerenki z sosem mocno pomidorowym (to też nasz wkład, głównie dla dzieciaków) (pierożki i pizzerenki na bazie tego przepisu)
- "grzybki-rybki" czyli pieczarki w zalewie a'la ryba w occie - boskie! właściwie jeszcze lepsze, niż kotlety sojowe zrobione w ten sam sposób (przepis tutaj),
- oczywiście papryka, ogórki zielone i konserwowe na zagryzkę,
- oraz jedyny niewegański talerzyk z serkami i suszonymi kiełbaskami.
GORĄCA KOLACJA 1:
- niewegański gyros dla większości,
- wegański "gyros", który przynieśliśmy my ale ze smakiem jedli też inni :)
- majonezowy sos do niewegańskiego gyrosa,
- wegański sos czosnkowy ze słonecznika do "gyrosa sojowego" (przepis tutaj),
- frytki i ziemniaczki z piekarnika.
GORĄCA KOLACJA 2 - PO PÓŁNOCY:
- krokiety z mięsem dla większości i krokiety z pieczarkami dla nas,
- pyszny wegański barszczyk dla wszystkich (fotek niestety brak).
Co prawda w cieście naleśnikowym do krokietów znalazło się jajko ale zapytałam o nie dopiero teraz, kiedy piszę ten tekst, ponieważ patrząc na całość tego dania i ogólnie wszystko, co zostało przygotowane, nawet do głowy by mi nie przyszło pytać o to wcześniej, a choćbym i wiedziała, zjadłabym te krokiety tak samo chętnie i ze smakiem i tak samo za nie podziękowała, doceniając to, w jaki sposób zostało obmyślone i przygotowane menu całej imprezy z powodu tylko 2 osób, i że wszystko było smaczne i naprawdę lepsze, niż w niejednej restauracji.
Cieszę się, że mam możliwość napisania takiego postu, inspirujcie się, próbujcie zmieniać tradycyjne myślenie, bo jak widać, zrobienie prawie wegańskiej imprezy dla "mieszanego" towarzystwa wcale nie jest czymś z kosmosu, a dodam jeszcze, że wszyscy siedzieli, jedli, popijali i dalej jedli i rano ważyli co najmniej kilo więcej, więc to wspólne biesiadowanie uważamy za naprawdę udane i miło, że w dobrym towarzystwie, przy sympatycznych rozmowach i naprawdę dopieszczeni jako goście przywitaliśmy Nowy Rok, niekoniecznie wyłącznie jako gospodarze imprezy we własnym domu.
W następnym wpisie tort, obserwujcie :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)