Myślałam, że przepisu na kotlety nie zobaczycie na tym blogu nigdy, ponieważ baaaaardzo rzadko je robimy w ogóle... Są jednak dania, takie jak
kartofle z kapustą, do której taki kotlet "mielony" aż prosi się na talerz! :) Dla wszystkich, którzy chcieliby spróbować wegańskich karminadli -
przepis poniżej.
A tytułem wyjaśnienia:
dlaczego rzadko robię kotlety? - taka historyjka.
Całkiem na początku, kiedy przestaliśmy jeść mięso, pojawiła się oczywiście kwestia: "to z czego teraz będziemy robić kotlety?". No bo wiadomo - kotlet w życiu człowieka to pozycja obowiązkowa, bez kotleta ani rusz. Więc - siedziałam w necie, szukałam przepisów, próbowałam różnych i jedliśmy - a to z pieczarek, a to z brokułów, a to z kalafiora, a to z jajek, z soczewicy, ciecierzycy i czego tam jeszcze nie było; nawet kotlety z krążków selera były oraz z cukinii, w panierce, a jakże!
Im dalej w las tym mniej to wszystko mi się jednak podobało, bo albo coś było za suche albo za mokre albo się rozpadało albo w smaku nijakie... Urobił się człowiek po pachy a efektu zero.
Aż przyszedł DZIEŃ OLŚNIENIA! - PO CO???
Po co gotować coś, potem to siekać, mieszać z innym pomielonym czymś i górą przypraw, taplać to wszystko w jajku, toczyć w tartej bułce a potem jeszcze smażyć i niby takie to zdrowe wegetariańskie jeść??! Przecież taki brokuł czy inna pieczarka nie ma już żadnej wartości odżywczej!! Nie lepiej ugotować brokuła i PO PROSTU GO ZJEŚĆ?? No jasne, że LEPIEJ!! :D
Mój kochany Mąż oczywiście zgodził się ze mną i to był początek końca kotletów wszelkiej maści w naszym domu. Jemy warzywa jako część obiadu
w jak najmniej obrobionej postaci, tak, żeby wyciągnąć z nich jak najwięcej wartości odżywczych. Żadnych ugotowanych, pomielonych a potem usmażonych, dla mnie takie warzywa zaczęły jawić się jako "martwe", w sensie zero wartości, po co to jeść w ogóle??
Mam wrażenie, że stąd właśnie biorą się wegetarianie mający problemy z nadwagą i równocześnie jakieś niedobory żywieniowe - pchają sobie takie kotlety na talerz 5 dni w tygodniu (w dobrej wierze oczywiście) a oprócz smażeniny i panierek nie dają sobie z tego nic...
Wracając - kotletów u nas prawie nigdy nie ma, dlatego myślałam, że nigdy nic takiego nie napiszę. ALE. Ale przyszła zima i sezonowe jedzenie, w tym kapusta kiszona, a jak kapusta kiszona to z kartoflami a jak z kartoflami to karminadle muszą być ;) Kotlety, o których poniżej, zrobiłam raz i wyszły tak dobre, że z innymi nie kombinuję, jak mam już jakieś robić to tylko te - roboty mało, dobrych kotletów dużo, zmarnowanych warzyw zero a za to węglowodanowe bombki, po których nawet okruszki nie zostają...
A robi się je tak:
-
szklankę kaszy gryczanej niepalonej oraz
-
szklankę soczewicy czerwonej
przepłukujemy,
wrzucamy RAZEM do jednego garnka,
zalewamy 4 szklankami zimnej wody,
dodajemy płaską łyżeczkę
soli,
stawiamy na ogień.
Kiedy woda się zagotuje, zmniejszamy płomień prawie do minimum i na wolnym ogniu gotujemy jakieś 20 minut, aż soczewica się rozpadnie i ta woda, która jeszcze jest w garnku, zrobi się od niej gęsta.
JESZCZE LEPIEJ JEST POCZEKAĆ AŻ DO CAŁKOWITEGO WYGOTOWANIA/ODPAROWANIA WODY, tylko trzeba przypilnować, żeby nie przypalić garnka - wtedy NA PEWNO kotlety się NIE ROZPADNĄ :))
Ugotowaną masę odcedzamy porządnie na sicie (chyba że już nie ma co odcedzać),
dodajemy
zeszkloną w międzyczasie cebulę pokrojoną w drobną kostkę oraz
przyprawy - u mnie to jest pół płaskiej łyżeczki
pieprzu, płaska łyżeczka sproszkowanego
czosnku, kopiasta łyżeczka
ziół prowansalskich i tyle :)
Oczywiście całość można doprawić sobie wg uznania - taka masa ma tę przewagę nad mięsnymi, że można ją w trakcie przyrządzania kosztować :)
Mieszamy wszystko elegancko, czekamy chwilę, żeby nie poparzyć rąk i ... zabieramy się za klejenie kotletów. JESZCZE LEPIEJ POCZEKAĆ AŻ MASA CAŁKOWICIE WYSTYGNIE, wtedy klejenie kotletów jest łatwiejsze.
UWAGA: masa jest dość lepka ale spokojnie daje się formować w kulki. NICZEGO NIE DOSYPUJCIE, PLEASE! Podzielę się z Wami patentem na lepienie tych kotletów tak, żeby wyglądały ładnie i nic się nie rozpadało na patelni.
Najpierw formuję kulki takie, jakie się udają, jednym cięgiem, bez płukania rąk po drodze i innych wygibasów. Układam je na desce (z tej ilości wyszły mi dziś 22 sztuki).
|
najpierw kotlety wyglądają tak |
Teraz przepłukuję ręce ZIMNĄ wodą, strząsam tylko wodę, nie wycieram rąk i jeszcze raz biorę każdą kulkę do ręki i "uładzam". Co kilka sztuk powtarzam przepłukiwanie rąk w zimnej wodzie.
|
a uładzone wilgotnymi rękami tak |
Te kotlety nigdy nie rozpadły mi się nie patelni, nic z nich nie opada w czasie smażenia a naprawdę nie dosypuję do nich żadnej mąki, bułki, nie lepię siemieniem ani innym glutem, wszystko tak, jak napisałam.
Gotowe kotlety rzucam na DOBRZE ROZGRZANY olej, rumienię chwilkę z każdej strony (BEZ PRZYKRYWANIA PATELNI OCZYWIŚCIE), ściągam delikatnie łyżką (w sensie, że nie widelcem, równie dobrze może to być jakaś łopatka :)) a potem już tylko nic, tylko jeść. Są bardzo lekkie, delikatne, takie jakby puszyste, nie wiem jak to określić, ale nie mają nic wspólnego z różnego rodzaju kotletowymi "gniotami" a smakują naprawdę wybornie! Jeśli moje starsze dziecię prosi o dokładkę, to muszę prawdę mówić :D
Do tych kotletów świetnie pasuje
dip czosnkowy a dzisiaj jedliśmy tak po prostu, w towarzystwie brązowego ryżu, marchewki i buraków. SMACZNEGO! :)
P.s. W związku z tym, że pojawiły się głosy o rozpadaniu się kotletów SUGERUJĘ UGOTOWAĆ MASĘ NA KOTLETY WCZEŚNIEJ, NIŻ BĘDĄ POTRZEBNE (np. rano albo w ogóle poprzedniego dnia), porządnie ją wystudzić i formować kotlety dopiero z takiej zimnej masy.
Pomijamy już wtedy hartowanie kotletów, tylko ulepione rzucamy prosto na patelnię, co w sumie zajmuje mniej czasu. Kotlety są pyszne, komu się udały ten potwierdzi, a komu nie, cóż, zawsze może zjeść jabłko na pocieszenie ;)