W natłoku spraw różnych czas płynie jeszcze szybciej, więc ten wpis naprawdę naczekał się na swoją kolej ale może to i lepiej, bo od przeprowadzenia dietki, o której wspomniałam
tutaj i rozwinęłam temat
tutaj, minęło już 1,5 miesiąca, więc dzisiejsze przemyślenia będą pisane z dobrego dystansu.
Dla przypomnienia w telegraficznym skrócie - dieta dr Dąbrowskiej, warzywno-owocowa, mająca na celu oczyszczenie organizmu z toksyn, poprawienie jego kondycji psychofizycznej i ogólne wzmocnienie odporności. Dla osób, które mają taką potrzebę, celem jest też utrata zbędnych kilogramów.
Pierwsza sprawa - CZY CELE ZOSTAŁY OSIĄGNIĘTE?
Co do oczyszczania organizmu z toksyn - "naukowo" nie mogę na ten temat nic powiedzieć, nie robiłam żadnych badań, itd., mogę snuć tylko własne przypuszczenia w kwestii zachodzących (lub nie) procesów oczyszczania.
Otóż teoretycznie w trakcie trwania diety, a w zasadzie w pierwszych jej dniach, mają pojawiać się tzw. "kryzysy ozdrowieńcze" czyli objawy uwalniania toksyn zgromadzonych w tkankach i przenikania ich do krwi. Towarzyszyć temu mogą m.in. bóle głowy, wymioty, biegunki, stany podgorączkowe, ogólne osłabienie i złe samopoczucie, również zmiany skórne i temu podobne "atrakcje".
Osobiście żadnego kryzysu ozdrowieńczego nie miałam, a co najmniej tak mi się wydaje.
W pierwszym dniu owszem, czułam się słaba i bardzo, bardzo senna, ale to ewidentnie z głodu i braku węgli w "piecu" :) Było mi zimno, nie umiałam się rozgrzać, chociaż dzień wcale nie był chłodny, nie miałam siły do robienia czegokolwiek i ostatecznie poszłam spać krótko po godz. 20, chociaż normalnie siedzę do minimum północy. Nie wydaje mi się jednak, żeby tak szybko mogły pojawić się sygnały oczyszczania, stawiam raczej po prostu na głód, brak odpowiedniego "paliwa" na rozpędzenie organizmu do pracy.
Drugiego dnia tak, potwornie bolała mnie głowa, właściwie wstałam z bólem, który narastał przez cały dzień i skończył się dopiero wraz z wymiotami (ano), ale po przemyśleniu wszystkich okoliczności stwierdziłam, że - po pierwsze, na 100% głowa bolała mnie już z głodu, jak zawsze, kiedy nie zjadłabym porządnie (np. z braku czasu na pilnowanie jedzenia w ciągu dnia, co czasem się zdarza). Po drugie, od rana wiał wtedy okropny wiatr, od czego też zawsze boli mnie głowa, niezależnie od wszelkich innych czynników. Po trzecie - dobiłam się chyba obiadem, na który postanowiłam zjeść surową zupę (czyli surowe warzywa zmiksowane z wodą), złożoną z takich składników (m.in. pora, którego nienawidzę ale chciałam mieć zdrowo :P), że mój żołądek powiedział "nie no, kobieto, oszalałaś?!" i odwdzięczył mi się właśnie efektami specjalnymi, po których zresztą, plus godzinnej drzemce, wszelki ból minął jak ręką odjął i zaczęłam czuć się świetnie.
Wydaje mi się więc, że - jak zresztą napisała dr Dąbrowska: "
Osoby, które wcześniej stosowały terapie oczyszczające lub prowadziły zdrowy tryb życia, zwykle nie mają żadnych kryzysów." - te 4 już lata na diecie najpierw wegetariańskiej, a potem wegańskiej, jednak na coś się przydały ;)
Oczywiście, że zawsze jest z czego się oczyszczać - cukier, mąka, pestycydy, chipsy, orzechówka, itd. ;) Wydaje mi się jednak, że nie jedząc mięsa i innych produktów pochodzenia zwierzęcego, zakwaszających organizm i przyczyniających się do wielu jego awarii, jest się ogólnie w lepszej formie i nie ma tych toksyn w organizmie aż tak wiele, żeby miały wyłazić wszystkimi otworami w momencie takiego detoksu.
Drobne przejawy tego, że coś tam jednak się dzieje, obserwowałam na skórze - na twarzy w okolicach nosa i ust pojawiły się małe, przesuszone plamy (smarowałam olejem kokosowym, walcząc z sobą ostro, żeby go przy okazji nie jeść łyżeczką :)) i zdecydowanie oczyszczały mi się zatoki (chociaż raczej nie miewałam z nimi problemów, a jednak coś tam z nich spływało przez 3-4 dni). Oprócz tego skóra wygładzała się jakby z dnia na dzień, a oczy stały się czyste i błyszczące.
Odnośnie utraty wagi powiem tak - osobiście nie potrzebowałam i wręcz bardzo nie chciałam schudnąć, i właściwie myśl o możliwości zgubienia iluś-tam kilogramów była jedyną, która blokowała mnie przed podjęciem decyzji o diecie przez kilka dni, jednak po wnikliwej lekturze książki dr Ewy Dąbrowskiej doszłam do wniosku, że jeśli nie mam nadwagi, to nie powinnam schudnąć i rzeczywiście tak się stało. W ciągu całych 10 dni moja waga wahała się w granicach 1 kg, a ostatecznie pozostała na poziomie "startu", tak że z tego byłam chyba najbardziej zadowolona.
Natomiast mąż, który mały balaścik miał do zrzucenia, "chudł w oczach", a przy tym cieszył się dobrym samopoczuciem, co nigdy wcześniej przy próbach jakichkolwiek ograniczeń w jedzeniu się nie zdarzało (czytaj: marudził ;)). Wszystko mu smakowało, nie chodził głodny, nie miał zachcianek ani pociągu do słodyczy, czuł się ogólnie dobrze. Na diecie był trochę ponad 2 tygodnie i pozbył się w tym czasie 4 kg, widocznie przekładających się na ubytek centymetrów w pasie. U niego również widać było odmłodzenie komórek (skóra) i to jasne, świetliste wręcz spojrzenie.
No i właśnie - samopoczucie.
Pomijając ten pierwszy słaby i senny dzień oraz drugi naznaczony potwornym bólem głowy, od 3 dnia czułam się po prostu super! Dobrze wyspana, pełna energii, lekka i "świeża", z chęcią do pracy i wszelkich codziennych zajęć, zero jakichkolwiek problemów ze strony ciała.
Psychicznie też czułam się świetnie, dużo spokojniejsza i bardziej zrelaksowana, chociaż "problemów" do ogarnięcia wcale nie ubyło. Do wszystkiego podchodziłam jednak bardziej lajtowo, nie stresowałam się niczym, nie goniłam tak bardzo, żeby robić 5 rzeczy na raz.
|
AUTOREKLAMA :) |
Oczywiście, żeby nie było tak różowo, o minusach też muszę powiedzieć.
Po pierwsze zimno, takie wewnętrzne, niezależne od temperatury otoczenia; czułam cały czas, że brakuje mi tych rozgrzewających ciało węglowodanów, chodziłam ubrana w 2 warstwy ubrania, gdzie normalnie zakładam tylko koszulki na ramiączkach. Nie przeszkadzało mi to jednak jakoś szczególnie, w miarę możliwości wystawiałam się na słońce i było lepiej.
Po drugie, co idzie pewnie za pierwszym, czułam się słaba wysiłkowo - było mi słabo po wejściu na 4 piętro i zrezygnowałam w tym czasie z biegania, bo miałam wrażenie, że jak przebiegnę 500 metrów to padnę twarzą w chodnik, a co dopiero mówić o półgodzinnym przebieraniu nogami i to z jakąś prędkością nawet ;)
Może to było tylko wrażenie, może w rzeczywistości taki trening zrobiłby mi dobrze, jednak zupełnie nie miałam ochoty tego sprawdzać, zadyszka po wejściu po schodach skutecznie mnie zniechęcała.
Wydawało mi się to jednak zupełnie normalne, w końcu z czego produkować energię do podjęcia większego wysiłku, jeśli dostarcza się organizmowi poniżej 1000 kcal dziennie... Jakby nie patrzeć, to jednak głodówka i chyba nikt nie biega maratonów w czasie urządzania sobie takowych.
Minusy psychiczne też były, a właściwie jeden wielki - dotkliwie odczuwalny BRAK.
Brak chleba - od początku totalne i stale rosnące pożądanie chleba, albo kukurydzianego wafla, albo pieczywa chrupkiego, albo czegokolwiek innego "suchego", ziarnistego, chrupiącego, ale nie tak, jak chrupie marchewka, tylko np. chrupki kukurydziane. Do tego równocześnie cały czas ciągnęło mnie do orzechów (zwłaszcza laskowych), czekolady (kakao) i oleju kokosowego, czyli do zakazanego w czasie diety tłuszczu, ewidentnie brakowało mi tych kalorii, których nigdy nikt nie widział, ale które chyba jednak istnieją ;)
Druga sprawa to brak urozmaicenia jedzenia, tak ogólnie. Jeśli na co dzień wcale nie potrzebuję wymyślnych posiłków i naprawdę zakładam, że im prościej tym lepiej, tak jedząc przez 10 dni w zasadzie jedno i to samo wyraźnie zmęczyłam się tym, że nie mogę zjeść czegoś innego, zwłaszcza tych produktów z listy "zakazanych", ciągnęło mnie nawet do rzeczy, których od dawna nie jadam (pizza z serem, czekolada mleczna, mleko w proszku, itd., często "łaziły" mi po głowie).
Może to taki przekorny mój charakter, że nie znosi narzucania ani ograniczeń, a może po prostu lubienie jedzenia różnych różności, tak czy owak to, że nie mogłam sobie zjeść banana czy awokado czy tej przysłowiowej czekolady z orzechami, zmęczyło mnie okrutnie ;)
JEDNAK - mimo tych ograniczeń i zakazów i tak warto było trochę się pomęczyć, bo pozytywów z efektem na dłużej wyszło więcej, niż tych trudności przez kilka dni, ograniczenia przerodziły się w rozszerzenia, a narzucone zasady w nowe dobre nawyki żywieniowe ale o tym już w następnym kawałku tej blogowej powieści w odcinkach, obserwujcie.