Znajdź na blogu...

czwartek, 27 marca 2014

Wegańskie odjazdy :)) ZIELONE MUFFINKI...

...szpinakowo-kokosowe!
czyli szpinaku ciąg dalszy :))

Miesiąc temu zetknęłam się
z przepisem, który - głównie dzięki zdjęciom - zaintrygował mnie tak bardzo, że MUSIAŁAM go wypróbować.
Efekt był taki, że z 12 upieczonych babeczek zjadłam od razu 6 i straciłam głowę dla tego ciacha :D

Historia jest taka, że oryginalny przepis pochodzący z bloga pinkcake.blox.pl został przez pewną pomysłową Katarzynę (pozdrowionka Kat! :) ) zmodyfikowany i w takiej właśnie wersji go poznałam.
Moim zdaniem ta modyfikacja była genialna (KOLOR! :)) i taką też Wam dzisiaj zaprezentuję.

Potrzebne są:

- szklanka mąki
- szklanka wiórków kokosowych
- pół szklanki cukru
- łyżeczka proszku do pieczenia

oraz

- ok. 10 dkg szpinaku ŚWIEŻEGO
- pół szklanki mleka roślinnego
- 1/3 szklanki oleju
- łyżeczka octu (obojętnie jakiego i tak odparuje).



Wykonanie to 3 kroki:

- mieszamy składniki suche
- miksujemy składniki mokre
- mieszamy jedne z drugimi i nakładamy do foremek na babeczki
(osobiście posypuję jeszcze delikatnie kokosem).



Pieczemy 20-30 minut, do suchego patyczka - warto pilnować, żeby nie zbrązowiały za bardzo bo KOLOR CIASTA to największa radocha numer 1.

Radocha numer 2 - SMAK "BOUNTY" :)) Bo oczywiście gotowe babeczki polewamy jeszcze rozpuszczoną gorzką czekoladą :D


Co do czekolady - mój sprawdzony sposób jest taki, że rozpuszczam pół tabliczki gorzkiej czekolady z dodatkiem chlusta wody i łyżeczki oleju, na najmniejszym ogniu. Czekolada jest wtedy ładna płynna
a po zastygnięciu fajnie się błyszczy
i nie łamie.
Trzeba tylko pamiętać, żeby wodę dodać OD RAZU, razem z czekoladą, bo inaczej mogą być nieprzyjemności w garnku ;)
Leję prosto z garnuszka, takiego z "dzióbkiem".

Cukru można dać mniej ale nie polecam nie dawać wcale - zrobiłam tak raz i ciacho było zdecydowanie zbyt wytrawne... (Sorry Andżelika ;))

Najważniejsza sprawa - w tym cieście w ogóle nie czuć szpinaku, nic a nic!
Jeśli ktoś o nim nie wie, to nie wie, zagadkowy jest tylko kolor - przecudny, świeży, zielony, wiosenny, no po prostu piękny!

W stosunku do oryginału zmiana polega na użyciu szpinaku świeżego zamiast mrożonego - i stąd właśnie taki a nie inny kolor ciasta. Ze szpinaku mrożonego kolor będzie bardzo ciemny zielony
i już ewidentnie widać, że to szpinak. Nie robiłam, widać to po zdjęciach.

Polecam Wam ten przepis gorąco i od razu spisujcie, żeby móc podać go dalej ;)
To co - w najbliższy weekend?


wtorek, 25 marca 2014

SZPINAK dla opornych - DANIE Z MAKARONEM

Szpinak.

Zmora dzieciństwa wielu ludzi, podobnie jak brokuł, brukselka
i inne zielone bleeee... Oczywiście, jak zwykle, wszystkiemu winny zły sposób przyrządzania. Paćki szpinakowe pamiętane z przedszkola
z pewnością nie przekonują nikogo do jadania szpinaku w dorosłym życiu.
A on jest przecież taki dobry! :)

Jako że wiosna niby już przyszła i powoli będzie można cieszyć się świeżym, wiosennym jedzeniem (na razie jeszcze z Hiszpanii ale co tam), dziś pokażę Wam, jak zrobić szpinak, żeby wszyscy zjedli ze smakiem a przy tym mieć wartościowy obiad w 20 minut.

Po pierwsze szpinak musi być świeży. Najlepiej zjadać go zaraz po kupieniu, choć oczywiście może poleżeć kilka dni w lodówce i nic mu nie będzie ale nie o to chodzi.
Im świeższy tym bardziej jędrne liście i ogólnie lepszy smak.
Po drugie myjemy go porządnie, żeby ziemia nie chrupała potem w zębach ;) Po trzecie - gotujemy.

Zaczynamy od wstawienia garnka
z wodą na makaron - razowe świdry albo spaghetti będą pasować najlepiej. Teraz kroimy szpinak - cały, łącznie z łodyżkami, usuwamy tylko grube końcówki. Ile szpinaku? Około 0,5 kg na 2 osoby to wg mnie minimum. Ważne, żeby nie pochlastać go za bardzo, liście mają być pokrojone (albo porwane rękami) na mniejsze kawałki a nie posiekane :) Nawet bardzo szerokie pasy skurczą się na patelni a przynajmniej będzie to potem wyglądać jak szpinak a nie np. pietruszka ;)


I teraz tak - wrzucamy makaron do garnka z gotującą się właśnie wodą; rozgrzewamy suchą patelnię, na patelnię przerzucamy górkę szpinaku, posypujemy pieprzem, solą i wyciskamy 2-3 ząbki czosnku, polewamy łyżką albo dwoma oleju, mieszamy wszystko i przez dosłownie 3-4 minuty trzymamy na minimalnym ogniu, właściwie tylko po to, żeby szpinak się ogrzał.

W tym czasie na małej patelence obok prażymy słonecznik (sucha patelnia i mały ogień, żeby nie spalić ziaren) i po kilku minutach, potrzebnych makaronowi na dojście do al dente - odcedzamy makaron i wykładamy na talerze, szpinak wykładamy na makaron, całość posypujemy uprażonym słonecznikiem i smacznego!

Jeśli w lodówce mamy zrobiony wcześniej czosnkowy dip słonecznikowy, będzie pasować idealnie.

A czemu w ogóle jemy szpinak? Bo zielony czyli chlorofil, żelazo, przeciwutleniacze a do tego super źródło wapnia i jeśli tylko nie macie przeciwwskazań do jedzenia go, warto włączyć go
na stałe do swojej diety.

A słynny obrzydliwy smak? Może niektórym trudno w to uwierzyć, ale szpinak jest naprawdę dobry, jeśli się go nie zabije czyli nie zrobi z niego miękkiej papki o smaku zgniłej trawy :P Liście mają pozostać liśćmi a kolor zielony zielonym; ogrzanie szpinaku w towarzystwie soli i czosnku z łyżką tłuszczu jest wszystkim, co trzeba zrobić, żeby doprowadzić go do formy obiadowej. I nie jest potrzebny ser feta, nie :))

Kiedy przyjdzie już sezon na młode liście, będziemy wcinać go na surowo, w postaci sałatowej, np. takiej jak ta.

A póki co możecie zacząć próbować obiadowo, jak my dziś :)
Daj-cie mu szansę! Daj-cie mu szansę! :))


poniedziałek, 10 marca 2014

Wegańskie DROŻDŻOWE RACUCHY Z JABŁKAMI

Czyli ajerkuchy bez ajerów ;)

Słodkie, puszyste,
z ciasta podobnego
do naleśnikowego,
z zatopionymi w nich jabłkami, mniam!

Miałam na nie super przepis od Babci
- z mąki, jajek i kefiru.
Po wegańskiej stronie życia mamy z tego tylko mąkę, więc długo nie było u nas ajerkuchów.

Ale - tęsknota jest matką rozwiązania, które jest - jak zwykle - banalne :)

Wystarczyło do zwykłego ciasta naleśnikowego dodać drożdży aby uzyskać ten sam efekt puszystego, przepysznego placka. Bez jajek. Bez kefiru. Bez czegokolwiek od zwierząt.

Częściowo żadne to odkrycie bo w wielu domach funkcjonują placki drożdżowe na co dzień;
dla mnie jednak jest to kolejne zwycięstwo w walce z utartymi przepisami na ciasta z jajkami oraz - co dla mnie ważne - dowód na to, że wspaniałe, Babcine przepisy też da się zweganizować :)) Więc - proszę bardzo - na śniadanie, drugie śniadanie albo podwieczorek - ajerkuchy
bez ajerów czyli bez jajek.

Potrzebna będzie letnia woda do rozmieszania drożdży więc wstawiamy wodę na kawę
i po chwili odlewamy sobie pół kubka (używam takiego 250 ml).
Do wody wrzucamy pokruszone drożdże - 1/4 kostki 100-gramowej - oraz kopiastą łyżkę cukru (albo dwie, jak lubicie bardzo słodkie) i mieszamy na gładką masę.

Do miski na ciasto wsypujemy kubek mąki (pszennej ale z orkiszowej wychodzą też wspaniałe), do tego wlewamy mieszaninę z drożdżami oraz pół kubka mleka sojowego i mieszamy porządnie, żeby nie było grudek.
Jeśli trzeba, można dolać trochę więcej mleka albo wody ale nie za dużo - ciasto ma być dość gęste, nie takie lejące jak na naleśniki; coś w rodzaju gęstej śmietany.

UWAGA: Można użyć również samej wody, bez mleka (czyli całego kubka wody) - wychodzą równie świetne.

Gotowe ciasto można smażyć od razu a można zostawić na chwilę, żeby podrosło. Tak czy inaczej najpierw jeszcze szykujemy jabłka - najlepiej, żeby były miękkie i słodkie. Obieramy ze skórki, kroimy na średniej grubości plasterki i teraz można zacząć smażenie placków.

Na rozgrzany olej kładziemy łyżkę ciasta, wciskamy do niego 2 plasterki jabłka, rozkładamy kolejne placki na patelni (na mojej mieszczą się 4 na raz) i właściwie od razu przekładamy pierwszy placek na drugą stronę, potem drugi itd. a po chwili ściągamy po kolei placki z patelni i smażymy następne.
Robią się bardzo szybko, rosną od pierwszego kontaktu z patelnią więc wystarczy, że się fajnie zarumienią i można przewracać na drugą stronę.

Jeśli chodzi o olej, najlepiej wlać go od razu więcej a nie dolewać w trakcie smażenia, wtedy placki wciągną mniej tłuszczu a brzegi będą fajnie chrupiące). Oczywiście można zrobić to równie dobrze na przesmarowanym tylko teflonie - kwestia indywidualnego wyboru czy zdrowsze czy smaczniejsze ;)

Z tej ilości ciasta wyszło mi 16 placków.

Gotowe placki posypujemy oczywiście cukrem pudrem i pożeramy jeszcze ciepłe :)) Smakują jak połączenie słodkich naleśników z domowymi pączkami i ciepłym jabłkiem, no po prostu bosko!

Jeśli moje starsze dziecko zjadło 8 czyli o 7 więcej, niż Jej ustawa przewiduje, to możecie być pewni, że warto je zrobić :)) SMACZNEGO!




niedziela, 2 marca 2014

KOTLETY SOJOWE A'LA RYBA W OCCIE

Przepis miał pojawić się przed Wigilią ale jakoś nie zdążył. No to będzie teraz, w sam raz na ostatki :)

Ryba w occie to było coś, za czym naprawdę tęskniliśmy po przejściu na wegetarianizm. Nie za samą rybą ale tym słodko-kwaśnym smakiem opanierowanego kawałka zmiękczonego octem.

Przepisu na wege "rybę" w occie szukaliśmy więc z takim samym zapałem jak przepisu na paprykarz bez ryby i smalec bez słoniny, chyba jak każdy początkujący wegus ;)

Przepis idealny znalazłam na puszce - dokładnie ten -, co prawda wegetariański ale zweganizowałam go bez zbędnych ceregieli, opuszczając po prostu obtaczanie "ryby" w jajku. Podróbka jest tak udana, że nasi goście, którzy jedzą to u nas po raz pierwszy, zawsze wiedzą, że to nie może być ryba ale nie mają pojęcia, co to w takim razie jest innego :D 

Faktem jest, że prezentowana "ryba" nijak nie pasuje do "tekturowych" kotletów sojowych, 
z których jest zrobiona a z wyglądu do złudzenia przypomina prawdziwą, co najmniej do momentu przekrojenia (w środku nie ma charakterystycznych płatków rybiego mięsa).

Ok, to robimy.

Po pierwsze trzeba przygotować kotlety sojowe - ok. 30 sztuk. 
I tu od razu na początek uwaga - nie róbcie tak, jak mówią przepisy na opakowaniu czyli że zalać wrzątkiem i zostawić na ileś tam minut - takie kotlety są po prostu do bani. 
Trzeba je normalnie ugotować (najlepiej w bulionie warzywnym albo - szybciej - w kostkach warzywnych) - czyli zalać zimną wodą, zagotować i pogotować 10-15 minut; potem odcedzić.

Przestudzone kotlety panierujemy po wegańsku czyli bez jajka. 
Osobiście nie używam żadnych tzw. zastępników jajek ani innych glutów, nie odprawiam też żadnych szczególnych modłów nad tym panierowaniem; po prostu - kotlet obtaczam w tartej bułce, dociskam ją porządnie z obu stron i wierzcie mi, nic nie odpada ani w czasie smażenia ani potem. 

Bułkę tartą najlepiej zrobić swoją (będzie na pewno bez mleka) czyli kupić bezmleczne bułki, wysuszyć i zmielić albo w ogóle samemu upiec bułkę i dalej tak samo; wszystko zależy od czasu, możliwości, itd.

Wracając - obtoczone w bułce kotlety smażymy elegancko z obu stron i odkładamy na bok, można układać je od razu w naczyniu, w którym będziemy je potem zalewać, np. w dużej misce czy innym garnku.

Teraz zalewa - robię prawie tak samo, jak w przytoczonym przepisie ale używam tylko jednej, głębokiej patelni, daję jednak trochę więcej octu a przyprawy w nieco innej kolejności (to jest związane u mnie z sympatią do cyklu 5 Przemian :) ) a więc: 

- 2 duże cebule pokrojone w pióra zeszklić na oleju,
- posypać cebulę łyżeczką pieprzu, pomieszać;
- dodać 15 ziaren ziela angielskiego, przemieszać;
- zalać 1 litrem zimnej wody,
- dodać 1 łyżeczkę soli, pomieszać,
- po chwili wlać szklankę octu;
- kiedy woda się zagotuje dodać 2 liście laurowe,
- po chwili dodać łyżkę cukru
- i pogotować całość na wolnym ogniu przez około 20 minut.

Gorącą zalewą (czyli wszystkim co jest na patelni, łącznie z cebulą, kulkami, itd.) zalać kotlety, przykryć, odstawić do wystudzenia czyli iść spać a rano nie zeżreć wszystkiego bo inni też chcą się załapać :D 

Smakuje naprawdę wybornie, spróbujcie koniecznie!


środa, 26 lutego 2014

Wegańskie FAWORKI na Tłusty Czwartek

Jutro Tłusty Czwartek.

Mąż pragnie faworków. Nigdy nie robiłam faworków więc totalnie nie wiedziałam, jak się za to zabrać.

W poszukiwaniu przepisu doskonałego natknęłam się na wpis na blogu Green Morning, który oczarował mnie prostotą składu ciasta i cudownym efektem końcowym, do którego dochodzi się już mniej prosto, no ale patrząc na zdjęcia...

Niestety, poległam. Etap smażenia "khaja" przerósł moje możliwości, zasoby cierpliwości i chęci poświęcania się na ołtarzu kuchennym, których wcale nie mam.
Powinnam była to przewidzieć, bo przecież "khaja" są totalnym zaprzeczeniem idei mojej kuchni, w której ma być PROSTO...

Kto chce podjąć wyzwanie, zapraszam do lektury oryginalnego wpisu Autorki Green Morning tutaj. Cintamani - szacunek, pokłony i od dziś podziwiam dodatkowo Twój charakter :) 

Ja, po kolejnym nieudanym khaja, wykorzystałam ciasto na usmażenie najzwyklejszych
w świecie faworków i wyszły one tak pyszne, że pozwolę sobie przytoczyć tutaj przepis
na to ciasto - zupełnie bez cukru, chrupiące, smaczne fawory cud! :)


Potrzebne będą:
- 1 szklanka mąki (zwykłej pszennej),
- 2 łyżki oleju,
- 1/2 szklanki ciepłej wody,
- szczypta soli
oraz olej do smażenia.

Do mąki trzeba dodać olej i wetrzeć go w mąkę tak, żeby równomiernie połączyć jedno
z drugim.

Teraz dolać wodę, dodać sól i zagniatać ciasto przez 5 minut, choćby ręce Wam odpadały :) (Ja wykorzystałam do tego Męża - chciał faworków, to niech gniecie a dobrze Mu to idzie :D)

Zdjęcia z procesu produkcyjnego, od razu potrójna porcja













Na początku ciasto bardzo się klei ale w miarę zagniatania wychodzi z niego fajna, sprężysta kulka, nawet nie trzeba za bardzo podsypywać mąką.

Jeśli już decydujecie się podsypywać, to nie ZA DUŻO, bo faworki będą po prostu twarde.
Najważniejsza jest naprawdę cierpliwość w zagniataniu ciasta!

Kulka jest wielkości pięści, więc od razu można brać się za szykowanie drugiej porcji. A potem jeszcze trzeciej, jak szaleć to szaleć ;)

Zagniecione ciasto należy przykryć i zostawić na 15 minut (albo dłużej, nic się nie stanie).

Następnie wałkujemy ciasto jak najcieniej, kroimy w paski, w każdym pasku nacinamy dziurkę, przez który przeplatamy jeden koniec ciasta i smażymy faworki na dobrze rozgrzanym oleju.

Ciasto rumieni się dość szybko, więc chwila moment i micha faworków gotowa; tradycyjne posypujemy je cukrem pudrem, choć mnie osobiście najbardziej smakują bez niczego.

No to co, do dzieła bo czwartek już jutro :)  I oczywiście SMACZNEGO!












piątek, 21 lutego 2014

Wegański ŚLĄSKI ŻUR :) Z PIECZARKAMI

Stęskniłam się :)

Długo mnie tu nie było, bo miałam Ważną Sprawę do opracowania ale teraz już lecę, pędzę, żeby coś napisać.

A właściwie to siedzę
i myślę co, bo mój aparat zaliczył trzecią glebę i chwilowo nie robi nowych zdjęć :P Jestem więc ograniczona do tego, co mam już w komputerze.

Na szczęście jednak człowiek coś tam zawsze popstryka na zapas, więc...

Dawno nie było żadnej zupy. To dziś będzie - śląski żur po wegańsku, taki  w sam raz zimowy, kwasiołowy, jak znalazł na jutrzejszy obiad :) Nie trzeba żadnego boczku, wędzonki ani innej kiełbasy, żeby zrobić pyszny żur, wierzcie mi!

Bohaterowie tego obiadu:

- wielki garnek, w którym na początek zagotowujemy wodę, ze 3 litry;
- liść laurowy, który dorzucamy do wody, jak się zagotuje;
- ziemniaki (ok. 10 dużych), które kroimy w kostkę i wrzucamy do gotującej się wody;


- pieczarki - dużo -, które kroimy i smażymy "na złocisto" 
z również pokrojoną (w kostkę) cebulą, solą i pieprzem;


- 6-7 kulek ziela angielskiego, dorzucamy za ziemniakami;
- płaska łyżeczka soli, dosypujemy za zielem (angielskim :D );
- butelka "Żuru śląskiego" dobrego pochodzenia
(nie, nie robię sama, jakbym miała wszystko robić sama to bym z kuchni już całkiem nie wychodziła :P - jak będziecie gdzieś w sklepie widzieć ten to polecam szczerze);
- czosnek - 2,3 ząbki - ale jeszcze go nie dajemy!



I właściwie to tak - kiedy ziemniaki będą już miękkie, trzeba dolać do nich zawartość butelki
z żurem (wcześniej wymieszać porządnie) i zagotować, mieszając często, żeby nic nie przywarło do dna.

Zmniejszyć ogień i pogotować jeszcze kilka minut, nadal często mieszając.

Dodać pieczarki z patelni i DOPIERO TERAZ DODAĆ CZOSNEK, wyciśnięty przez praskę.

Dlaczego tak to podkreślam? Z dwóch powodów.
Po pierwsze - jeśli dodaje się czosnek od razu do gotujących się ziemniaków, robią się one gorzkie i już niczym nie da się tego zepsutego smaku naprawić.
Po drugie - znany ze swych zdrowotnych właściwości czosnek traci je oczywiście po wpływem gotowania, dlatego sensowniej jest dodać go surowy dopiero kiedy zupa już gotowa.


No i teraz tak:
- jeśli żur jest za gęsty, dolać wody przegotowanej lub mineralnej i już nic nie gotować;
- jeśli pieczarki za mało natłuściły zupę, dodać łyżkę lub dwie oleju;
- jeśli za mało pieprzu, czosnku, dodajemy swobodnie tyle, żeby smakowało :)

Można zagryzać dobrym chlebem, oczywiście na zakwasie :)
Podobnie jak to danie, żur smakuje obłędnie wieczorem, kiedy odstoi już pół dnia na piecu;
możecie mieć problem ze schowaniem go do lodówki, bo jeszcze chochla, jeszcze jedna, jeszcze ostatnia łyżka... :D

No to co jutro, wegański śląski żur? :) SMACZNEGO!


czwartek, 6 lutego 2014

Wegańskie CHRUPIĄCE PLACKI ZIEMNIACZANE

Takie zwykłe jedzenie a ludzie często szukają przepisu, jak je zrobić...

I prawie wszystkie przepisy na placki zawierają jajko.
Osobiście też je tak wcześniej robiłam, no bo tak zostałam nauczona.

Ale po co tam to jajko?? Nie mam pojęcia - teraz robię bez i też wychodzą.


Inna rzecz to jak zrobić placki, żeby były CHRUPIĄCE?

Ta tajemnica została już odkryta i udostępniona przez wielu ale równie wielu jeszcze jej nie zna (zwłaszcza początkujących gotujących - którą też kiedyś byłam) więc...

W sumie u nas rzadko, bo to jednak smażyć trzeba ale za to jak smakują! :)

Robota jest banalna:

- obieramy ziemniaki - ile? to zależy ile osób ma jeść i ile każda z nich jest w stanie w siebie władować ;) Powiedzmy, że 10-12 ziemniaków ale może być i więcej :)

- Teraz tajemnica chrupkości - ścieramy ziemniaki NA DUŻYCH OCZKACH TARKI.
Niektórzy robią pół na pół z małymi oczkami, ja robiłam już wszystkie wersje i wg mnie takie są najlepsze.

- Do ziemniaków docieramy cebulę, wyciskamy ząbek-dwa czosnku, dodajemy pół płaskiej łyżeczki pieprzu i  płaską łyżeczkę soli. Można dodać też słodkiej papryki (albo ostrej) albo innych przypraw, jak tam kto lubi. Ja nie lubię łączyć za dużo smaków.

- Mieszamy wszystko dodając mąkę pszenną - ze 2 duże łyżki albo 3-4, zależy jakie ziemniaki i ile -  tyle, żeby powstała trzymająca się razem masa.
W wyglądzie ta masa nie ma nic wspólnego z klasyczną papką na placki ziemniaczane, która jest mokra - to jest raczej górka ziemniaczanych wiórków pomieszana z przyprawami i posklejana razem mąką, nic wodnistego.

- No i smażymy - na rozgrzany olej rzucamy łyżką porcję masy i czubkiem łyżki rozpłaszczamy na cienki placek - im cieńszy się uda tym bardziej chrupiący będzie :) Rumienimy chwilę z każdej strony i już :)
(Na suchej teflonowej patelni też wyjdą ale już nie takie chrupiące, wiadomo).

Osobiście podaję z gęstym, czosnkowym dipem słonecznikowym, na który przepis znajdziecie tutaj.

To co, gryza?








sobota, 1 lutego 2014

Blog Roku 2013

DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM, 
KTÓRZY ZAGŁOSOWALI DLA MNIE!

Ostatecznie wylądowałam na 69 miejscu z 225 w swojej kategorii - to całkiem nieźle jak na raczkującego bloga? :)

Serdecznie pozdrawiam i zapraszam do częstych odwiedzin!

Sylwia :)

-----------------------------------------------------------------

Lubicie tego bloga? 
Albo po prostu mnie? :)) 
Albo wysyłać smsy z przeznaczeniem na szczytny cel? 
To proszę - zagłosujcie !


Wyślijcie SMS o treści "C00257" na nr 7122 

(gdzie te 2 okrągłe w treści sms to ZERO ZERO), 
koszt sms - 1,23 zł. 
Z jednego nr telefonu można wysłać tylko 1 sms.

Głosowanie tylko do 6 lutego godz. 12.00

Dochód z sms-ów przeznaczony jest dla Fundacji Gajusz, 
która prowadzi hospicjum dla dzieci osieroconych.

To jak, głosujecie? DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM !!!